Urodziłam się pod koniec wojny, w 1943 roku, w czasie ucieczki rodziców z Wołynia do Polski.
Na początku kilka zdań o moich dziadkach ze strony taty. Są nimi Władysław Karaś urodzony w 1873 roku i Małgorzata z domu Górniak urodzona w 1881 roku. Dziadkowie pobrali się na początku XX wieku, urodziło im się pięcioro dzieci: Piotr (1906 r.), Jan (1911 r.), Bronisław (1914 r.), Stanisław (1920 r.) i Genowefa (1923 r.). Mieszkali w Wierzchowiskach koło Bełżyc. Ponieważ niezbyt im się wiodło, w 1920 roku wyjechali na Wołyń, bo tam tanio można było kupić ziemię, a w dodatku bardzo żyzną. Zamieszkali we wsi Zastawie w gminie Brany (pow. Horochów). Powoli urządzali się na nowym miejscu, ciężko pracowali, dorabiali się. Wszyscy żyli w zgodzie – Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Żydzi, do czasu wybuchu II wojny światowej, a właściwie do momentu zajęcia tych terenów przez armię sowiecką.
Pierwszy wywóz Polaków na Syberię z tamtej gminy w okolice Archangielska był już w roku 1940, a później drugi i trzeci… 10 lutego 1940 roku wywieziono moich dziadków, czyli rodziców taty i jego czworo młodszego rodzeństwa. W nocy usłyszeli łomot do drzwi i rozkaz opuszczenia domu. Mieli przysłowiowe pół godziny na ubranie się i wzięcie najpotrzebniejszych rzeczy. Co można było ze sobą zabrać? Niewiele… Ubrania, trochę jedzenia, może jakieś pieniądze, pamiątki… Wypędzeni przez sowietów i wrzuceni do bydlęcych wagonów jak tobołki, ruszyli w nieznane. Upchani ciasno, wszyscy stali, nie było miejsca na siedzenie, spanie. Słychać było zewsząd przeraźliwe słowa – Sybir, Sybir, Sybir… Wycie ludzi w pociągu jadącego w siną dal zlewało się z łoskotem kół stukających o szyny. Tym stojącym z brzegu wagonu niejednokrotnie rano odrywano włosy i ubrania przymarznięte do desek. Kto podczas tej strasznej podróży zmarł, to jego zwłoki wyrzucano na zewnątrz w śnieg. Były postoje w szczerym polu, niestety nie można było wyjść, aby dostać coś ciepłego do jedzenia. Po paru tygodniach (około miesiąca) dotarli do Archangielska. Pognano ich do lasu w śniegi Syberii. Gdzieś tam przyszło im żyć w nieludzkich warunkach. Mieszkali w zimnych lepiankach i ciężko pracowali przy wyrębie ponad stuletnich sosen. Od świtu do nocy w mokrych łachmanach, w śniegu i silnym mrozie – niejednokrotnie ponad czterdziestostopniowym. Pracowały też dzieci, które znosiły gałęzie ściętych drzew. Głodowe porcje żywnościowe pozbawione wartości odżywczych, witamin, nie dodawały sił, nie chroniły od chorób. Ludzie jedli to, co udało się zdobyć w lesie, nawet zwierzęta, których nie jadamy – koty, psy czy padłe prosięta, jeśli w pobliżu był kołchoz czy inna osada tubylców. W tym piekle na ziemi zmarli moi dziadkowie i siostra taty. Dziadek Władysław i ciocia Gienia już w 1940 roku, a babcia Małgorzata w 1941. Bracia taty – Bronisław i Stanisław przeżyli. Udało im się dotrzeć do tworzonej przez generała Andersa na terenie Związku Radzieckiego polskiej armii. Doszli tam boso, w łachmanach, ale byli wolni. Zaliczyli szlak bojowy z armią Andersa na froncie zachodnim. Przeżyli, ale do Polski nie wrócili. Bali się rządów komunistycznych. Po tej gehennie, którą przetrwali, rozumieliśmy ich. Bronisław po wojnie osiadł w Holandii, a Stanisław i Jan w Wielkiej Brytanii.
Moi rodzice - Piotr Karaś (najstarszy syn dziadka Władzia) i Pelagia (ur. w 1910 r.) z domu Grzebieniak - pobrali się w 1931 roku i mieszkali w Branach na Wołyniu, w mniejszym gospodarstwie aniżeli dziadkowie, i pewnie dzięki temu uniknęli wywózki na Syberię. Żyjąc w wielkiej niepewności, co stało się z rodziną, dotrwali do 1943 roku. To był straszny rok, gdyż zaczęły się mordy i rzeź Polaków na Wołyniu. Kto nie został wywieziony, był mordowany w okrutny sposób. Tego nie da się opowiedzieć, opisać i zrozumieć, że w tak okrutny sposób można było się znęcać nad innymi. Odcinano głowy, rozcinano brzuchy, kobietom obcinano piersi zasypując rany solą, niemowlęta nadziewano na sztachety, wrzucano żywych ludzi do studni… To było straszne… Mordowano ludzi z łączonych rodzin. Jeden z moich wujków ze strony mamy ożenił się z Ukrainką, to zamordowali wujenkę i ich sześcioro dzieci, za to że wyszła za Polaka. Wujek przeżył, ale całe życie ten mord miał w pamięci.
Tatuś dowiedział się, że są podstawione gdzieś wagony i jeżeli chcą i zdołają uciec, to mogą wrócić do Polski. I wtedy kto mógł, to zabrał ze sobą, co się dało, został zapakowany do towarowych - tzw. bydlęcych - wagonów i wyjechał z Wołynia, ale już nie na Syberię, tylko do Polski. Rodzice przyjechali do Kraśnika, tam szukali schronienia po obcych ludziach. Wreszcie dotarli do Gościeradowa, gdzie mieszkała rodzina babci Małgorzaty. Warunki były bardzo trudne, bo prawie cały Gościeradów był spalony przez Niemców, którzy w miejscowym kościele mieli swoją kwaterę. Mieszkaliśmy tam do 1947 roku. Piszę, mieszkaliśmy, bo ja już byłam na świecie – urodziłam się 24 listopada 1943 roku. Moje dwie starsze siostry – Marianna i Gienia przyszły na świat na Wołyniu.
W 1947 roku rodzice, na mocy reformy rolnej, otrzymali ziemię po poznaniakach i dziedzicu Julianie Wittechu na Krebsówce i dom czteroizbowy na cztery rodziny. Ogólnie było nas tam, uciekinierów z Wołynia, z Ukrainy, ze dwadzieścia rodzin – cały koniec wsi. Żyło się bardzo ciężko. Ciasnota w domu – jedna izba na całą rodzinę, wspólna kuchnia, brak maszyn rolniczych, a ziemię trzeba było uprawiać i spłacać ją nałożonym kontyngentem. Władze próbowały na naszej wsi zakładać „spółdzielnię produkcyjną”, ale rodzice i inni sąsiedzi nie dali się na to namówić. Próbowano stworzyć kolektyw na wzór kołchozów w Rosji. Państwo na tym nie wyszło zbyt dobrze, bo niby członkowie tejże spółdzielni wspólnie pracowali, zbierali zboże, hodowali inwentarz, a po nocach kradli co się dało do swoich domów, aby się utrzymać przy życiu. Takie to były dziwne i trudne czasy.
Najstarsza siostra nie ukończyła szkoły, bo był czas wojny, ale rodzice sami ją uczyli – rachowała, czytała i pisała dobrze. Średnia siostra ukończyła pięć klas. A mnie było dane ukończyć siedmioklasową szkołę podstawową i jeszcze średnią szkołę zawodową w Lublinie. Skoro jest mowa o nauczaniu, to nie mogę nie wspomnieć o wspaniałej i niezapomnianej naszej nauczycielce – Apolonii Zwierz-Jarzębskiej. Uczyła nas sama, w wynajętym od prywatnych ludzi domu. Czasami pomagał jej mąż, czasem córka, która studiowała w Lublinie i odwiedzała rodziców. Klasy były łączone, nie było elektryczności. Trudne warunki. Uczyliśmy się tylko podstawowych przedmiotów, a mnie nauka przychodziła z łatwością. Nie robiłam błędów ortograficznych ani gramatycznych, bo za błąd należało napisać całą kartkę poprawnie dany wyraz i wtedy dobrze się zapamiętywało jego pisownię. Nasza pani potrafiła załatwić wszystko i z pomocą mieszkańców doprowadziła do wybudowania szkoły. W nowym budynku była już szósta i siódma klasa, wcześniej mieliśmy tylko pięć klas. W nowej szkole wychowawczyni organizowała przedstawienia, w których brały udział dzieci szkolne (przede wszystkim starsze klasy) i młodzież ze wsi. Pieniądze zebrane w czasie przedstawień przeznaczane były na potrzeby szkolne. Wieczorami wypożyczano książki, ale co ciekawe, przy ich zwrocie pytano nas o treść, o to co zapamiętaliśmy. W 1955 roku zatrudniono więcej nauczycieli i nowego kierownika szkoły.
W domu nie mieliśmy światła elektrycznego tylko lampy naftowe. Przy nich uczyłam się i wieczorami głośno czytałam, a siostry i rodzice słuchali. Nie było przecież radia, telewizji czy gazet. Jedynie „Rycerz Niepokalanej”, pewnie z kościoła mama przynosiła. W lecie mniej się czytało, bo była praca w polu, pasienie krów, pomaganie rodzicom. Ale ja, pasąc dwie krowy, czytałam książki, bo bardzo lubiłam czytać. To jest dziś trudne do uwierzenia najmłodszemu pokoleniu, ale nie mieliśmy kupowanych zabawek. Piłkę zrobiła mi siostra z sierści krowy, lalki robiłam sobie sama z makówek, dekorując je listkami i kwiatami.
Co jeszcze tkwi w mojej pamięci? Stosunek ludzi miejscowych do nas, repatriantów – na początku nazywano nas Ukraińcami, zabużakami. To było bardzo smutne, poniżające. Z czasem doszło do normy. Poznaliśmy się wszyscy i wzajemnie zaakceptowali. Jest jeszcze jedno, co mnie boli. Otóż lęk Polaków, którzy zostali na Wołyniu. Poznałam w 1991 roku pewną panią z Rosji, a właściwie z Ukrainy. Ładnie mówiła po polsku. Podczas naszych rozmów wyszło na jaw, że pochodzi z tych terenów, na których do 1943 roku mieszkali moi rodzice. Wtedy mieszkańcy Ukrainy i innych rejonów byłego Związku Radzieckiego mogli przyjeżdżać do Polski tylko na zaproszenie. Więc parę zaproszeń załatwiłam. Prowadziłyśmy z Nadią korespondencję, jej mąż pięknie pisał po polsku. Raz przyjechała do mnie z synem. Później zaprosiła mnie do siebie. Pojechałam do nich ze znajomą. Wszyscy byli bardzo mili, gościnni, ale prosili: „na ulicy nie mówcie głośno po polsku”. Na którymś wieczornym spotkaniu wzięła mnie Nadzia w ustronne miejsce i z płaczem zaczęła odmawiać po polsku „Zdrowaś Maryjo”. Powiedziała mi, że ona się modli, ale dzieci nie nauczyła po polsku modlitwy, bo się bała. Strach ich paraliżował. Jeden z sąsiadów chciał użyczyć benzyny, żeby zawieźli mnie do wsi Brany, gdzie kiedyś mieszkała moja rodzina, ale ona i jej bliscy się bali. Ten strach był bardzo widoczny przy naszym odjeździe. Pożegnali nas w domu, ale na dworcu w Równym do pociągu, którym wracałyśmy do Polski, nie podeszli, nie pomogli wsiąść. To było przygnębiające. U nas jednak inaczej się wówczas żyło.
Żałuję, że wcześniej nie rozmawiałam o Wołyniu z rodzicami, o ich życiu tam. Można byłoby dużo więcej faktów zapisać, ale o tym się w domu mało mówiło, może ze strachu, może nie chcieli nawet wspomnieniami wracać do tych trudnych chwil. Gdyby żyli teraz, to być może coś więcej by opowiedzieli, bo w ostatnich latach wydano książki, nakręcono filmy mówiące o trudnych i tragicznych wydarzeniach na Wołyniu.
Na koniec jeszcze jedno wspomnienie małej dziewczynki. Będąc małą marzyłam, by dostać coś na Mikołaja, a pod poduszką zazwyczaj było pusto. Marzył mi się choć jeden cukierek, gdy mama na piechotę wracała z Lublina, z targu, gdzie sprzedawała jaja, nabiał… Aby osłodzić sobie życie, jedliśmy wiosną pączki z kwiatów lipy oraz klej – taką słodką żywicę z drzew owocowych.
Tak sobie nieraz myślę patrząc na wnuki, że dobrze mają teraz dzieci, może nawet za bardzo. Czy potrafią to uszanować, docenić? Ale takie to są czasy i dobrze, że tak jest.
Janina Bartoszcze (z domu Karaś)
Pragnę na koniec przytoczyć słowa pięknej pieśni śpiewanej w moim domu rodzinnym. Pamiętam melodię i tekst, który był następujący:
Pośród stepowej śnieżnej zawiei
Dzwonek żałośnie rozwija się
W stronę Sybiru kibitka leci
Z kibitki kajdan dochodzi jęk.
Tam na Kamczatkę jedzie ofiara
Ofiara matki, jej mały syn
Ich potępiła swawola cara
Za to, że byli wolni od win.
Mamo, mi zimno, ja chcę spać, mamo
Mamo, ach zerwij kajdany me
Gdzie my jedziemy, gdzie jest nasz tato
Gdzie jest nasz domek, zabawki me?
Tak szczebiotało zziębiałe dziecię
Matce po licach spływały łzy
A kozak patrząc w dziecię złowieszczo
Uderzył w lico i – milcz! – mu rzekł.
Mamo, czy widzisz w górze wysoko
Co ją otacza aniołów chór
To jest Królowa w polskiej koronie
Tysiąc gwiazdeczek zdobi jej skroń.
Ona nas woła mamo do siebie
Ona nas woła do swoich stóp
I będę prosił mamo dla ciebie
By Bozia dała najprędzej grób.