Zofia Paluch ze Strzeszkowic była sołtysem przez trzydzieści trzy lata. Wspomina, że był to okres współpracy z ośmioma wójtami. To lata pracy dającej ogromną satysfakcję dla osoby z powołaniem, społecznika. Chociaż zdarzały się i trudne sytuacje, w trakcie rozmowy Zofia Paluch wspomina przede wszystkim radosne chwile.
Zofia Paluch - zdjęcie do gazety w konkursie na najlepszego sołtysa, II miejsce w Polsce.
Sołtysami zawsze częściej bywali mężczyźni niż kobiety. To oczywiście ciągle się zmienia, jednak w 1969 roku kobieta-sołtys była rzadkością. Skąd pomysł na złamanie tego stereotypu? Czy ktoś panią w to „wciągnął”?
Ja miałam jakieś takie szczęście w życiu. No, nie zawsze, nie we wszystkim, ale na ogół. Jak już pobudowaliśmy dom tutaj, przyszedł do mnie przewodniczący gromadzkiej rady – Czesław Rzucidło. Powiedział, że sołtys, który był przede mną, zrezygnował z tej funkcji i czy ja nie chciałabym jej objąć. Wtedy miałam 31 lat. Jakoś tak mi się wydawało, że ja taka młoda, a tu taka odpowiedzialność – sołtys – ja się nie będę nadawać. I mówię: no nie wiem, jakoś tak… zastanowię się. A potem sobie pomyślałam – a, spróbuję… No i jak spróbowałam, to byłam 33 lata.
I to jakie 33 lata! Otrzymała pani nagrodę w ogólnopolskim konkursie na najlepszego sołtysa!
No tak, to było w 1979 roku. Brało udział dwadzieścia tysięcy sołtysów. W województwie miałam pierwsze miejsce. Wojewoda – Mieczysław Stępień wręczył mi wtedy pieniężną nagrodę – już nie pamiętam ile, no i talon na malucha, bo wtedy samochody były tylko na talony. A potem ten konkurs był krajowy i tu zdobyłam drugie miejsce. Na najlepszego sołtysa i na najlepsze sołectwo. Wtedy dostaliśmy zaproszenie do Warszawy, do ministra Wieczorka, który wręczył mi nagrodę 300 tys. złotych dla wsi – dla części pierwszej Strzeszkowic, na czyny społeczne.
Jeździła pani tym maluchem?
A jak? Dostałam talon na malucha, to musiałam sobie prawo jazdy zrobić! (śmiech) Tym maluchem to piętnaście lat jeździłam! Potem jeszcze kupił go ode mnie nauczyciel stąd.
Patrząc na pani zdjęcia widzę, że maluch nie był pierwszym opanowanym przez panią pojazdem…
Wcześniej jeździłam Jawką, a Jawkę to też miałam fajną, taką czerwoniutką… Ale na Jawkę nie trzeba było mieć prawa jazdy, tylko chyba kartę rowerową.
Na co zostały przeznaczone pieniądze wygrane w konkursie?
Dokładnie już nie pamiętam, bo to było 40 lat temu. W każdym bądź razie na jakieś budowy – robiliśmy wtedy gazociąg, telefonizację… Na telefony trzy razy był zakładany komitet, bo nie każdy był tak od razu chętny. A potem ludzie zobaczyli, że to dobre, więc znowu był komitet, a potem jeszcze raz. Już ostatni. I wodomistrzówkę się budowało przecież, kawałek drogi robiliśmy, budowało się kaplicę, nową remizę… Właściwie na tę remizę chyba dostałam, bo to było w czynie społecznym.
Czyn społeczny... Teraz już mało kto pracuje w czynie społecznym.
Myśmy kiedyś bardzo społecznie pracowali. Dużo. Przy remizie wszystkie prace, z kopaniem fundamentów, to wszystko było robione ręcznie, w czynie społecznym. Tylko murarzy najęto do budowy. Wszystkie materiały załatwialiśmy, bo wtedy były na przydział. Ile to trzeba było bruku wydeptać, i w urzędzie…
Czy wtedy ludzie rwali się do pracy? Narzekali na nudę?
A skąd! A już najbardziej było ciężko, jak przywozili materiały. Trzeba to było szybko rozładowywać, bo się płaciło od godziny rozładunku. No to ja przez wieś latałam i zwoływałam chłopów. I wtedy to było tak, że się dowiedziałam, na co który chłop chory… (śmiech) albo co robi, że nie może. Była taka ekipa – Stanisław Pyc, Stanisław Pietrzak, Stanisław Hetman, Marian Dębiński, Józef Dzięglewski, ja i mój Antoni. To była taka paczka, która była niezawodna. Oni zawsze byli pierwsi na rozładunek! Mam książkę budowy tej remizy, to każdą godzinę prowadziłam, kto ile przepracował.
Jako sołtys organizowała pani pracę przy budowie remizy, ale należała pani jeszcze do Koła Gospodyń, które pewnie też włączało się do tego typu akcji?
W budowę na przykład kościoła zaangażowani byli przede wszystkim mężczyźni. A w Kole Gospodyń pomagałyśmy. Na przykład murarzami byli górale, którzy w okresie budowy mieszkali tutaj. Poprzywożone mieli łóżka, kobiety im tu przyniosły pościel, przynosiłyśmy im jedzenie, na kolejki gotowałyśmy obiady w tym czasie.
A praca zawodowa? Miała pani czas, żeby zarabiać pieniądze?
Oczywiście, że pracowałam, w wielu miejscach – w Odzieżowej Spółdzielni Pracy „Przełom” w Lublinie, prowadziłam punkt biblioteczny w Strzeszkowicach, pracowałam w lecznicy dla zwierząt. Później zrezygnowałam z pracy, bo dzieci podrosły i teściowej ciężko było się nimi opiekować. Ale – jak już mówiłam, miałam szczęście, że ludzie sami przychodzili namawiać mnie do różnych zajęć. W tym budynku obok mojego domu była zlewnia mleka. Pan, który tam pracował zmienił zatrudnienie. I przyszedł do mnie któregoś dnia przewodniczący tego komitetu w mleczarni. Zapytał, czy ja nie chciałabym pracować w zlewni mleka. Już wtedy byłam sołtysem. I przyjęłam tą pracę – blisko, koło domu. 28 lat w tej zlewni pracowałam, aż do emerytury. Pracowało się od szóstej rano – dzieci jeszcze spały, a do szkoły też miały blisko…
Ma pani troje dzieci. Czy ktoś pani pomagał we wszystkich obowiązkach?
Miałam wspaniałą teściową. Moja mama zmarła bardzo wcześnie, trzy lata po moim ślubie, miałam wtedy 23 lata. A teściowa była na pogrzebie, popatrzyła na mnie, że ja taka młoda i przyrzekła sobie wtedy, że ona nie będzie teściową dla mnie tylko matką. I faktycznie tak było. Ona mi bardzo pomagała.
Strzeszkowice to dosyć duża miejscowość, nie była pani jedynym sołtysem na tym terenie?
W Strzeszkowicach było nas troje sołtysów, ale ja miałam największy teren. Byłam też przedstawicielem gminnej spółdzielni do prowadzenia kontraktacji zboża, buraków, świń, bydła… Wtedy rolnicy nie mogli sprzedawać tych rzeczy wolnorynkowo. Prowadziłam kontraktacje na terenie Strzeszkowic i Trojaczkowic. Miałam mnóstwo pracy. Różnie to było, ciężko nieraz, ale bardzo miło wspominam… Z takim „fajtakiem” dwumetrowym się latało po polu i się mierzyło te buraki! (śmiech)
Czy były takie sytuacje, że gdy wydano na coś pieniądze, to później na zebraniu mieszkańcy stwierdzali, że można było coś innego zrobić?
Nie, zgodnie było. Jak ja byłam sołtysem, to nikt się nie kłócił, nikt nie mówił, że trzeba było to czy tamto zrobić.
Co zmieniło się w pani prywatnym życiu dzięki pełnieniu funkcji sołtysa?
Jak byłam dzieckiem, to nigdzie nie wyjeżdżałam. Pamiętam tylko jedną jakąś wycieczkę, tu w Niedrzwicy wsiadałam do pociągu i gdzieś pojechałam… Ale dokąd, to już nie pamiętam. A poza tym to nigdzie – tylko robota, robota i robota. Jak dom budowaliśmy, to trzeba było pomagać i zresztą rodzice nie mieli pieniędzy. A później wszędzie byłam w radach nadzorczych – i w banku, i w kółkach rolniczych, i w GS. Dzięki temu ile ja się ojeździłam! Byłam na Węgrzech, w Czechosłowacji, w Rosji byłam kilka razy, na Litwie, w Niemczech i w Belgii.
Praca dla ludzi i czas wolny – wyłącznie z ludźmi?
Byłam przeszczęśliwa, że tak mnie ludzie doceniali… Mało na jakim weselu ja tu mogłam nie być - zapraszali na komunie, na wesela. Ostatnio któregoś dnia układałam sobie zaproszenia z wesel, ale to tylko część – byłoby więcej, tylko początkowo ludzie nie dawali zaproszeń, po prostu przychodzili zaprosić. Wnuczka naliczyła ponad siedemdziesiąt.
I pani na tych wszystkich imprezach była?
No a jak?! (śmiech)
Nie było takiego momentu w ciągu tych ponad trzydziestu lat, że chciała pani zrezygnować?
Miałam taki okres, że już myślałam że się załamię i dam sobie spokój. Nawet mam zapisane w kronice, że już wcześniej, po trzydziestu latach, chciałam zrezygnować… Ale mi nie pozwolili.
Czyli w kolejnych wyborach pani po prostu nie wzięła udziału?
Brałam udział, ale przegrałam jednym głosem.
Po tylu latach mieszkańcy pani nie wybrali? Dlaczego?
Myślę, że trochę naraziłam się młodzieży… Wtedy były dyskoteki organizowane – było „Milano” w Niedrzwicy, w Krężnicy „Malibu”, a u nas chłopaki-strażaki robili te zabawy ze zbiórką na cele remizy, na kościół… Udawały się, u nas Sylwestry czternaście lat z rzędu były organizowane! A później okazało się, że my jesteśmy konkurencją dla tamtych z Niedrzwicy i Krężnicy. Któregoś razu u nas była zabawa i ja tak wieczorem wyszłam, żeby zamknąć bramę, żeby mi się tu nikt nie kręcił… A tu wpadli, taka grupa w kominiarkach i zaczęli bić się. Popatrzyłam, że oni łańcuch mieli i jak się któryś przewrócił, to oni kopali, łańcuchem bili, mieli te kije baseballowe! Te nasze chłopaczyny gdzie mogli to uciekali…
I ten moment zapewne uzmysłowił, że nie warto jest narażać życie?
Strażacy już nie chcieli robić tych zabaw, ale znalazła się dziewczyna, która chciała wynajmować i prywatnie organizować. Zaplanowała sobie, że dyskoteki będą w piątek, w sobotę i w niedzielę. Jako sołtys nie zgodziłam się na to, bo jak te zabawy były, to do samej Niedrzwicy wszystkie słupki przy szosie były wyrwane. Kościół był pomalowany tak, że później nasi radni żyletkami cegły skrobali, bo to była farba olejna. Strażacy byli chętni, bo pieniądze by mieli, a ja stanowczo na to się nie godziłam, absolutnie.
Poza tym mój mąż jednemu mieszkańcowi z Woli powiedział parę słów „prawdy” i naruszył „majestat”. I potem, na wybory, ten pan zorganizował akcję przeciw mnie.
A jak zapamiętała pani dzień przegranych wyborów?
Ja wtedy na trzy godziny przed zebraniem dowiedziałam się, że jest zorganizowana ta akcja. Zadzwoniła do mnie koleżanka i mówi: pani Zosiu, niech pani rodzina pójdzie na to zebranie, żeby na panią głosować. A ja mówię: nie. Jak będą ludzie chcieli, żebym była to będę. A jak nie – to nie. Ja nie będę nikogo namawiać. Ale na to zebranie poszłam. I wtedy z Woli po trzy osoby z kilku domów poprzychodziły. Ja mówię, że rezygnuję, ale wójt – Mirosław – namawiał mnie żebym nie rezygnowała. Mówię: panie wójcie, ja nie będę bo widzę, co się dzieje. Policzyłam sobie, kto gdzie siedzi i jakie głosy mogą być i widzę, że tu Wola przegłosuje. A on wraz mnie namawiał. I wie pani, że oni też sobie policzyli i brakowało im jednego głosu… To pojechali i przywieźli jeszcze jedną osobę! I tym jednym głosem właśnie przegrałam.
Czyli pani ostatecznie nie wycofała się z sołtysowania?
Nie. Byłam rozczarowana, bardzo to przeżyłam. Tak ludziom pomagałam, a jednak część mieszkańców tego nie doceniła. Na głosowanie przyszły osoby, które wcześniej nie brały w ogóle udziału w życiu społecznym wsi i nigdy nie były na żadnym zebraniu.
Czasem za słuszne decyzje trzeba zapłacić…
Myślę jednak, że mieszkańcy pamiętają, ile rzeczy pani zrobiła.
Czasem ktoś podejdzie do mnie i mówi „pani Zosiu… Jak pani była sołtysem…”
Jak od tamtej pory wygląda pani życie?
Za swoją długoletnią pracę społeczną zostałam uhonorowana wieloma odznaczeniami państwowymi. Po odejściu z funkcji sołtysa nigdy nie narzekałam na nudę. Zajęć mi nie brakowało i miałam szansę rozwijać swoje pasje. Od ponad 50 lat jestem w Kole Gospodyń, od 38 lat jestem członkinią Zespołu Śpiewaczego ze Strzeszkowic – mamy na koncie już 540 występów! Poza tym wykonuję drobne usługi krawieckie, przez kilka lat brałam udział w zajęciach malarskich w GOKSiR i nadal maluję obrazy olejne. Działam w Stowarzyszeniu na Rzecz Rozwoju Miejscowości Strzeszkowice. Jeżdżę swoim Seicento… (śmiech) Cieszę się rodziną, kocham kwiaty, dziękuję Bogu za jako takie zdrowie i za każdy przeżyty dzień.
Rozmawiała
Dominika Lipowska
GOKSiR
Zofia Paluch za swoją pracę społeczną została uhonorowana wieloma nagrodami:
w 1982 r. – Brązowy Medal Zasługi dla Pożarnictwa
w 1984 r. – Medal 40-lecie Polski Ludowej
w 1989 r. – odznaka „Za zasługi dla Kółek Rolniczych”
w 2003 r. – Zasłużony Działacz Kultury
w 2013 r. – odznaka honorowa „Zasłużony dla Kultury Polskiej”
Dominika Lipowska i Zofia Paluch podczas wywiadu w 2021 r.