No i tak się przeżyło… - wspomnienia Stanisławy Uniłowskiej
Okres II wojny światowej
8 września 1939 roku miał miejsce nalot bombowy przy torach w okolicach Niedrzwicy Kościelnej, między innymi na Zalesiu. Pani Stanisława Uniłowska miała wtedy niespełna dziewięć lat. Pamiętam jak samoloty latały i bomby zrzucały. Tu się pali, tam się pali, tu bomby lecą, samoloty lecą. Koło Plewika jak zrzuciły przy drodze, tam w lesie, to te doły są do tej pory. Trochę to wyrównali już, ale jeszcze widać. Wówczas zginął 16-letni Wacław Kępowicz, który wiózł zboże na rzecz kontyngentu. Później zrobili takie schroniska, żeby się w nich chować trochę… ale gdzie tam się schowasz? Oj, żeby nigdy i nigdzie już tego nie było. Małe się bały, większe się bały i dorosłe się bały. Straszne rzeczy.
Na Zalesiu zginęło wiele osób. Ojciec pani Stanisławy został pobity przez Niemców, wskutek czego w niedługim czasie zmarł. To był 1945 rok, tata miał wtedy 49 lat, a mama była siedem lat młodsza od niego. I tak żeśmy musieli potem się męczyć, ja musiałam robi
w polu końmi, bo kto? Ja miałam 15 lat, a mój brat 7. A tu Niemcy zabierali – i zboże, i krowy dwie (cielęta) i świnie, kartofle jakieś - co było, to wszystkim zabierali. Potem zabrakło na wiosnę, ale później to trawa, to coś… i przetrzymało się jakoś tą resztę.
W opowieści dotyczącej osób znajomych pani Uniłowskiej pojawia się niejedna ofiara konfliktu światowego. Na Zalesiu mieszkała Pietraska, trochę starsza ode mnie, której w czasie wojny zginęło dwóch synów – Stanisław i Jan. Stanisław trudnił się polityką, to w nocy przyjechali i go zabrali. A Jan jechał do pracy do Niedrzwicy Dużej, tam na magazynie robił. To go złapali tam koło torów, na drodze i też nie wrócił. Był też taki Kąkol na Kandydatach, jechali i – ni z tego ni z owego – zastrzelili go. Taki był młodszy może ode mnie. Dużo ludzi z naszej wioski zginęło. Zginął też mój cioteczny brat, zabili go w polu, bo uciekał z domu, pewnie żeby go nie złapali - tego nie wiem.
Wśród mieszkańców Zalesia w okresie II wojny światowej było kilka rodzin zajmujących się pomocą więźniom osadzonym na Majdanku. Pomoc polegała przede wszystkim na potajemnym dostarczaniu żywności. Niestety najprawdopodobniej współpraca niektórych osób z Niemcami spowodowała, że rodziny te zostały wymordowane. Mieszkali tu Zdebie, którzy pomagali na Majdanku Polakom, wozili więźniom żywność. Po jednej stronie mieszkali Baranowie, a po drugiej Zdebie. Ktoś ich oskarżył, to w nocy zajechali Niemcy i wyłapali ich. Nikt nie wrócił z tych Zdebów, Baranów, Janczaków… Wszyscy mieszkali w tym miejscu, gdzie teraz Kazia Janczakowa. Pamiętam te budynki, które tam były, Niemcy palili je i zabrali wszystkich.
Przez jakiś czas kilku żołnierzy niemieckich przebywało w gospodarstwie państwa Masiaków (czyli w domu rodzinnym pani Uniłowskiej). W stodole trzymali konie, ale mieli tam też stół, przy którym jedli. Zdaje się, że nic nie mówili po polsku. Nie wiem, ilu ich tam było, nie pamiętam. W stodole stały konie niemieckie, takie ogromne, było ich chyba ze cztery. Tata jeszcze wtedy żył, musiał iść w pole ukosić żyta. A oni to żyto porżnęli na sieczkarni i karmili te konie… A po jakimś czasie już się wyprowadzili gdzieś indziej.
Wyzwolenie wkraczające do Polski wraz z czerwonoarmistami nieraz wywoływało mieszane uczucia. Nadal panowała wojna, nieustanny lęk towarzyszył ludziom przez kilka ostatnich lat, więc widok umundurowanego człowieka z pewnością nie wzbudzał zaufania. Tym bardziej, gdy z domu do domu przekazywano sobie nienajlepsze informacje o tym, w jaki sposób Polacy są wyzwalani. Jak wchodzili Rosjanie, to pamiętam, że w domu byłam sama. Mama akurat zrobiła masło, zostawiła je na stole i gdzieś poszła, a tu we dwóch chodzili i zabrali to masło wtedy. Nie wiem dokładnie kto, mówili, że jakieś Bułgary czy to Rosjany chodzili po wsi. Kury łapali u ludzi. U nas gotowali te kury, w sagany to kładli i na kuchnię, zjedli, wypili, i poszli dalej. Jak oni wchodzili gotowa
, to my siedzieliśmy poza domem, bo się ich baliśmy. Na nich mówili „czarniuchy”, czy jakoś tak ludzie ich przezywali.
Okres powojenny
Stanisława Uniłowska wspomina, że dla niektórych osób po wojnie życie okazało się nieco łatwiejsze na wsi niż w mieście. Czasem mieszkańcy miast decydowali się na przeprowadzkę na wieś, a czasem wieś stanowiła przystanek w ucieczce do innych miejscowości. Również na Zalesiu spotkać można było imigrantów z miasta. Po wojnie na wsi było łatwiej. Dużo było tu ludzi z Warszawy, tu przebywali [m.in.] Drozdowscy z dziećmi, bo się bali w Warszawie mieszkać. A jak się nazywała reszta - tego nie wiem. Oni nie przyjeżdżali tu do rodziny, to byli zupełnie obcy ludzie. Przeważnie u Pietraski mieszkali.
Tymczasem w rodzinnym domu pani Uniłowskiej okres powojenny nie należał do najłatwiejszych. Ojciec zmarł, a matka została z czwórką dzieci (w tym dwoje z niepełnosprawnościami) i gospodarstwem do utrzymania. Wyżywienie pięcioosobowej rodziny było tym trudniejsze, że gospodarstwo zostało ograbione przez Niemców. A po wojnie była bieda, bo to było wszystko zabrane, zmarnowane i nie było się z czego rzucić. My zostali czworo z mamą, z Jankiem niepełnosprawnym i Helką niepełnosprawną. A ja i Józiek to już byliśmy takie galante, latające! Mama to był marny działacz, ale jakoś szło…
Po wojnie w domach organizowano różne potańcówki. Takich zabaw było u Plewika trochę, to tak potańczyły, na harmonii pograły… Ja nie chodziłam. U nas nie było tak wesoło, żeby latać i bawić się, bo w domu zawsze była robota. Ja nie chodziłam na te bale, ani razu nie byłam. No i tak się przeżyło.
Szkoła
W pierwszej połowie XX wieku idea powszechnego szkolnictwa nabierała rozpędu. Polacy coraz chętniej zapisywali dzieci do szkół, jednak nie zawsze i nie każdy mógł sobie na to pozwolić. W wielu domach nadal panowało przekonanie, że ważniejsza od nauki jest praca oraz utrzymanie gospodarstwa i rodziny. Stanisława Uniłowska miała okazję tylko „zasmakować” pobytu w szkole, w trudnych warunkach lat powojennych. Przed wojną nie chodziłam do szkoły, potem 1 września 1939 roku zaczęła się wojna, bomby leciały. Skończyła się w 1945 roku. Zaraz po wojnie szkoła trochę była na wsi, tam na Kolonii [Niedrzwica Kościelna Kolonia], to tam byłam parę razy. To było u Starzyńskich, o tak - w chałupie. Tam było ciasno. Wtedy gdy ja chodziłam do szkoły, to nie uczyli wierszy ani piosenek, nie miał kto chyba uczyć, wszyscy nauczyciele byli rozproszeni. Uczył pan Kiszarkiewicz. A u nas w domu nie było czasu tak chodzić, nawet na zeszyty i książki nie było pieniędzy, no bo tak było po wojnie. I nie chodziłam. Pisać i czytać jeszcze się w szkole nauczyłam, szybciutko się nauczyłam. Później szkoła była w Kościelnej, tam co teraz apteka jest [Dom Ludowy], ale ja już nie chodziłam. Umiałam już czytać i pisać, to po co? Jedni chodzili, drudzy nie chodzili – jak kto chciał.
Według relacji Stanisławy Uniłowskiej
Dominika Lipowska