Prezentujemy pracę autorstwa Zofii Paluch, wyróżnioną w konkursie na opowiadanie „Od Mikołaja do Trzech Króli”:
Przeminęło z wiatrem
Na świat odebrała mnie akuszerka, pani Julia Pawlik, w Wigilię 1938 roku – jako prezent pod choinkę w Tomaszówce. Pani Julia była żoną Józefa, który później, w szkole podstawowej, był moim wychowawcą.
Ponieważ urodziłam się w domu, to rodzice zapisali mnie w Urzędzie dopiero 1 stycznia 1939 roku. Kiedyś mama powiedziała, że urodziłam się w najbardziej pracowity dzień w roku, w Wigilię – tradycją było, że rano zmieniano pościel, a w jednym rogu pokoju stawiano mały snopek żyta (jako symbol Trzech Króli).
Choinka była nieduża, przeważnie na stoliczku, czasem z sosenki. Ubierana zabawkami własnej roboty – łańcuch z kolorowej bibuły, ciętej w paski i składanej w harmonijkę – dwie lub trzy, złożone na krzyż na przemian, z ciętą słomką. Aniołki robione były też z bibuły, wieszano jabłka, malowane lub owijane w pazłódka orzechy włoskie, małe kolorowe kręcone świeczki wkładano w uchwyty zakończone obwódką (podobne do spinaczy do prania). Przypinano je daleko od zabawek, by nie spowodować pożaru. Ciastka wypiekane w foremkach i długie cukierki. Potem, jak rodzice nie widzieli, to się zjadło cukierka, a włożyło się papier dla niepoznaki.
Na końcu przynoszono prostą słomę (bo kosiło się zboże kosą i młóciło cepami), wyścieliwano klepisko (bo nie było podłogi) - to była największa uciecha dla dzieci, a po Święcie Trzech Króli wynoszono prawie sieczkę. Na szybach często mróz malował piękne kwiaty. Na stole pod obrus kładziono siano. Przygotowywano tradycyjnie dwanaście potraw i wolne krzesło dla wędrowca. Opłatek położony na białym talerzu brała w ręce mama, rozdawała wszystkim składając życzenia: „Na szczęście na zdrowie, na Tą Świętą Wigilię, abyśmy byli zdrowi, weseli, jak w niebie Anieli, byśmy do następnego Roku doczekali i znów się połamali”. Był jeden opłatek kolorowy, który dawało się zwierzętom.
Ojciec grał na skrzypcach i wszyscy śpiewaliśmy kolędy. Wtedy była też taka tradycja, że w czasie Wigilii chodziło się jeszcze na poczęstunek do sąsiada albo do rodziny, a potem na Pasterkę - piechotą 6 km - do kościoła w Niedrzwicy Kościelnej.
Chociaż żyło się skromnie, to było się tak szczęśliwym, człowiek umiał się cieszyć ze wszystkiego. W okresie świątecznym mieszkańców odwiedzali kolędnicy – zwani „Herodami”. Na kilka tygodni przed Świętami młodzież spotykała się przeważnie u nas, bo miałam starszych braci - i przygotowywała się do występów, np. szyli stroje. Do mundurów szyto pasy, lampasy, robiono pagony i obszywano frędzlami. Robiono czapki – rogatywki, szable, strój dla śmierci i kosę, dla diabła widły z łańcuchem. Ćwiczyli kolędy, ojciec im przygrywał, także w chacie było gwarno. Wspominam te czasy z łezką w oku.
Po zamążpójściu, gdy zamieszkałam w Strzeszkowicach, część tradycji już zanikło.
Koleżanka w naszym zespole pochodzi z okolic Biłgoraja, a tam bardzo pielęgnuje się tradycje. W święta 2015 roku mieszkańcy Strzeszkowic mieli okazję obejrzeć w kościele piękny występ „Herodów” w wykonaniu Męskiego Zespołu z Domu Kultury z Biłgoraja.
W późniejszych latach los był mniej łaskawy. Nadszedł grudzień 1981 roku – stan wojenny. 22-letni syn pracuje w Jastrzębiu Zdroju w kopalni Pniówek. U nas dochodzą słuchy, że wojsko atakuje kopalnie. Nie mamy żadnego kontaktu z synem, bo telefony nie działają, wyjazdy są zabraniane. I co wtedy matka może przeżywać? Po kilku dniach udało mi się załatwić na Komisariacie Milicji zezwolenie na wyjazd. Po spotkaniu z synem bałam się o jego stan zdrowia, był wykończony psychicznie. Mówił, że życie zawdzięczają księdzu, który był razem ze strajkującymi w kopalni. Ksiądz dostał wiadomość, że ZOMO wkroczyło do kopalni Wujek i użyło broni, a my będziemy następni. Prosił, przekonywał żebyśmy ustąpili i opuścili kopalnię. Na Pasterkę poszliśmy wspólnie z kuzynką i jej mężem, którzy mieszkają w Jastrzębiu. Podczas mszy przy ołtarzu stali w strojach galowych ze sztandarami górnicy. Kościół „pękał w szwach”, było kilka tysięcy ludzi. Strasznie baliśmy się czy nie wkroczy ZOMO. W drodze powrotnej przechodziliśmy koło komisariatu. Wychodziły płaczące kobiety, nawet z dziećmi, a z okien słychać było odgłosy płaczu, krzyku, mróz -20°C, a okna nie pootwierane. Tego widoku nigdy nie zapomnę. Odjeżdżając do domu wzięłam ze sobą wiersz, już wtedy był napisany przez górników. Kilkanaście zwrotek pełnych goryczy, rozpaczy i złości. Strasznie się bałam kontroli w pociągu, więc włożyłam go do biustonosza.
40 lat minęło, a ja ten wiersz trzymam jako dowód historii. W skrócie podaję tylko dwie pierwsze zwrotki i ostatnią:
Trzynastego grudnia roku pamiętnego
Milicja stanęła do ludu polskiego
W kopalni Jastrzębie rozpoczęli żniwo
Potem Moszczenicę załatwili żywo
Gdy użyli broni w kopalni zadrżało
ZOMO biło ludzi, a wojsko płakało
Kilku postrzelonych, niejeden zabity
A strażnik na bramie pałami dobity.
Panie generale nie znasz godziny
Gdy przed Najwyższym Dowódcą Świata
Złożysz ostatni raport
Za swoje czyny.
W późniejszych latach też święta miały różne barwy.
7 grudnia - w wieku 42 lat zmarła mama
5 grudnia – zmarła bratowa
3 stycznia – zmarł brat
6 grudnia – zmarł mąż.
Śpiewana w noc wigilijną „Kolęda dla Nieobecnych” w moim domu była zawsze aktualna.