„Muszę pomagać ludziom. Jestem im to winny”
W Czółnach, niedaleko budynku szkoły, znajduje się figura Matki Bożej. Mieszkańcy wsi mówią, że postawiono ją jako dziękczynienie za szczęśliwy powrót z I wojny światowej. Widnieje tam jednak data 30 maja 1946 roku. Informacje na ten temat posiada Anna Błaszczyk, wnuczka fundatora pomnika. Podczas spotkania pani Anna skromnie pyta, czy mówić tylko o kapliczce, czy może coś więcej o dziadku. Okazuje się, że historia jest bardzo ciekawa.
Figura Matki Bożej w Czółnach
Pierwsza wojna
Józef Puchała z Czółen
Józef Puchała urodził się w Czółnach w 1890 roku.
Ożenił się ze Stanisławą Bartoszcze z Babina, wówczas szesnastoletnią dziewczyną. Zaraz po ślubie został powołany do wojska. Polska w tym czasie była pod zaborami, Józef znalazł się więc w wojsku carskim. Przez jakiś czas był na froncie, a później dostał się do niewoli. W domu nie było go łącznie przez sześć lat.
Podczas swojej tułaczki nauczył się języka rosyjskiego, niemieckiego i czeskiego – jakiś czas spędził między innymi w Czechosłowacji. Opowiadał, że tam właściciel jednej z karczm bardzo chciał, żeby Józef został jego zięciem. Ten jednak wolał wrócić do domu, do Polski i do żony, którą zostawił na tyle lat.
Był człowiekiem wierzącym i przez cały czas modlił się, prosząc o szczęśliwy powrót do domu. Obiecał, że jeśli mu się to uda – ufunduje figurkę Matki Bożej.
Spełnione marzenie o powrocie
Wrócił najprawdopodobniej w 1918 roku, cały i zdrowy. W Niedrzwicy przybłąkał się do niego piesek, który razem z nim doszedł do domu w Czółnach. Okazało się, że piesek należał do jego żony, Stanisławy. Czekał na gospodarza?
Józefowi nie udało się postawić figury Matki Bożej od razu po powrocie. Idąc do wojska zostawił prawie 20-hektarowe gospodarstwo pod opieką szesnastoletniej dziewczyny oraz swojej matki, która była już w podeszłym wieku (Józef był ósmym, najmłodszym jej dzieckiem). Gdy wrócił, zastał pole prawie leżące odłogiem. Oprócz pracy w swoim gospodarstwie, chodził też na zarobek do sąsiadów, żeby w początkowym okresie móc z czegoś żyć.
Był niezmiernie szczęśliwy, że udało mu się wrócić. Później całe swoje życie poświęcił na pomaganie innym. Chciał być dobrym człowiekiem. Mówił, że gdyby nie napotkał na swojej drodze – na froncie i w niewoli – dobrych ludzi, którzy mu pomagali, nie wróciłby do domu.
Do pomocy w uprawie swojej ziemi zatrudnił parobków. Jednak w niedługim czasie znów został zabrany do Lublina, na kolejne ćwiczenia wojskowe. Puchałowie mieli już maleńką córeczkę Feliksę. Żeby móc zobaczyć się ze swoją rodziną Józef dostawał tylko krótkie przepustki. Umawiał się z żoną w konopnickim lesie – on szedł na piechotę z Lublina, a ona z Czółen, niosąc na plecach swoją córeczkę. Podobno Stanisława nieraz usłyszała od sąsiadek, że jest głuptasem.
Po zakończonych ćwiczeniach wojskowych w końcu mógł pracować na swoim gospodarstwie, które dzięki temu zaczęło kwitnąć. Pojawiły się też kolejne dzieci – Józefa i Stanisław.
Druga wojna
Podczas II wojny światowej, w różnych okresach, w gospodarstwie Józefa stacjonowali żołnierze wojsk niemieckich i rosyjskich oraz polscy partyzanci. Zatrzymywali się w stodole, która do dzisiaj stoi w tym samym miejscu. Wrota zostały zachowane jeszcze z tamtych czasów.
Józef pomagał żołnierzom jako tłumacz i bardzo mu się to podobało. Mógł dzięki temu nie tylko utrwalać znajomość języków obcych, ale też sporo się dowiedzieć.
Wszystkim chciał pomóc – nie patrzył, czy był to prawdziwy partyzant, czy partyzant-złodziej. Co miał, to oddawał – odzież, zboże, mleko, mięso. Jego żona nieraz załamywała ręce mówiąc, że nie ma z czego ugotować. Na to Józef odpowiadał, że w domu jakoś sobie poradzą, a on musi te rzeczy oddać. Jest to dłużny ludziom, którzy jemu pomogli w czasie poprzedniej wojny. Tak to sobie tłumaczył.
Okres okupacji to oczywiście bardzo brutalne czasy, kiedy ludzie nie byli pewni jutra. Gdy w gospodarstwie Puchałów stacjonowały wojska, właściciele mieli nieprzespane noce. Wspominali, że ledwie człowiek położył się do łóżka, to już psy szczekały – a to Niemcy, a to partyzanci, a to partyzanci-oszuści…
Któregoś dnia Józef spacerował i przechodził obok domu, w którym przebywali właśnie ci pseudo-partyzanci. Uznali oni, że Józef przyszedł ich szpiegować. Przyjechali więc za nim do jego domu, położyli na stole i bili pasami, na oczach między innymi przerażonych dzieci.
Zdarzały się jednak nietypowe sytuacje w kontaktach z Niemcami. Rolnicy starali się chować zboże, gdzie się da – na strychu, albo w oborze, gdzie przykrywano je obornikiem. Niemcy przychodzili odebrać zapasy na kontyngent. Nierzadko zdarzało się, że zabierano wszystko. Gospodarze wtedy nie tylko nie mieli jak przeżyć, ale też nie było czym obsiać pola w kolejnym roku. W takiej sytuacji znalazła się rodzina Puchałów: któregoś dnia przyjechali Niemcy i załadowali cały wóz zboża. Józef wyszedł do nich i zaczął płakać – czym ja obsieję na wiosnę? Przecież wszystko zabraliście! Niemiecki żołnierz popatrzył na niego, po czym kazał wszystko wyładować i zostawić.
W gospodarstwie Puchałów stacjonował ze swoim oddziałem między innymi major Hieronim Dekutowski ”Zapora”. Żołnierze przebywali przez kilka dni w budynkach gospodarczych. Józefa Puchała wspominała później, że major podobał się wszystkim dziewczynom, miał jednak swoją narzeczoną.
Między zabudowaniami gospodarczymi w Czółnach a drogą prowadzącą do Bełżyc któregoś dnia polscy partyzanci stoczyli bitwę. Następnego dnia ludzie we wsi mówili, że w polu jeszcze leżą jakieś ciała. Córka Józefa – jak to młody człowiek – z dwiema koleżankami pobiegła zobaczyć, czy to prawda. Rzeczywiście leżał tam ranny z rozprutym brzuchem. Miał wnętrzności na wierzchu i prosił, żeby go ktoś dobił. Inny leżał nakryty sianem, odważniejsza koleżanka odgarnęła siano… Ta osoba już nie żyła, a widok był tak okropny, że dziewczyny stamtąd uciekły.
W latach czterdziestych nauczycielkami w szkole w Czółnach były siostry Moniakówny – Helena i Bronisława. One uczyły dzieci, ale prowadziły też spotkania dla kobiet, podczas których udzielały porad z różnych dziedzin życia, a także uczyły czynności przydatnych w gospodarstwie domowym. Organizowały również życie kulturalne wsi.
W budynku szkolnym przechowywały ponadto partyzantów. Tylko zaufane osoby mogły na przykład opatrywać rannych. Mało kto na wsi wiedział, że szkoła w ten sposób funkcjonuje, albo prawie nikt. Józef cały czas współpracował z nimi, na przykład dostarczając żywność. Zdarzyło się, że jeden z mieszkańców Czółen pomylił się i wszedł do szkolnej sali, w której przebywali ranni. Szybko się stamtąd wycofał, przyrzekając jednej z sanitariuszek, że nic nie widział. Nie wydał nikogo.
Przyjaźń z wikarym
Ksiądz Jan Poddębniak (w tamtych latach wikary w parafii w Niedrzwicy Kościelnej, uhonorowany tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata) zawsze powtarzał: "Z dziadkiem Puchałą to można konie kraść!" Taka przyjaźń musiała pociągnąć za sobą szereg niesamowitych przeżyć. Gdy trzeba było – ksiądz pomagał rodzinie Puchałów, ale działało to także w drugą stronę.
Józef miał duże gospodarstwo. Ksiądz ufał mu i podsyłał do niego potrzebujących ludzi, na przykład więźniów, którzy wyszli z Majdanka. Jedni przebywali w Czółnach dłużej, inni krócej. Cel był taki, żeby te osoby przechować i nakarmić.
Były to na przykład dziewczynki z jakiegoś sierocińca, które po latach wracały odwiedzić gospodarzy. Zdarzali się ludzie samodzielni, ale też niegdyś bogate kobiety z miasta, które nie potrafiły sobie nawet herbaty zrobić.
Któregoś dnia została przysłana kobieta, która opowiadała o swoim mężu – żołnierzu, prawdopodobnie gospodarze wiedzieli jak się nazywała. Kilka dni po jej odejściu u Puchałów zatrzymali się polscy żołnierze. Jeden z nich okazał się mężem tej kobiety. Wszyscy żałowali, że para się nie spotkała, nie wiadomo było dokąd poszła kobieta, a telefonów nie było.
Przebywała u nich też rodzina z obozu, skrajnie wycieńczona. Byli to rodzice z dwojgiem małych chłopców. Młodszy wyglądał w miarę normalnie, natomiast starszy był jak szkielet obleczony skórą. Nie mógł chodzić, nie mógł nawet mówić – po prostu leżał i płakał. Stanisława wspominała, że głos tego dziecka nie był normalny, ten chłopczyk tylko dziwnie skrzeczał. W domu było dużo ludzi, więc temu chłopcu położono trochę siana pod stołem, żeby miał jak najspokojniej. Jego matka wodą rozcieńczała mu odrobinę mleka. Bała się, że gdy syn naje się do syta, to umrze. Błagała żeby go nie karmić i nie jeść przy nim. Przez jakiś czas mieszkali u Puchałów, ale potem poszli dalej.
W czasie wojny zatrzymał się również Stanisław Bojarski, którego Józef przyjął w swoim gospodarstwie jako parobka. Nikt w rodzinie nie wiedział kim jest, ani skąd się wziął. Wiedzieli tylko, że ma na imię Stanisław i będzie pomagał w pracy. W 1962 roku Stanisław Bojarski przyjechał do Czółen, aby odszukać rodzinę Puchałów. Józef Puchała niestety już nie żył, Stanisław spotkał się więc z rodzicami pani Anny - Józefą i Józefem Golanami. Zapytał Józefę, czy go pamięta. Odpowiedziała, że tak. Czy wiedzieliście, kim ja byłem, kim jestem? No nie, nic nie wiedzieliśmy na ten temat. A on mówi – o mnie wiedział tylko pan Józef Puchała i ksiądz Poddębniak. Byłem poszukiwany listem gończym. Gdyby Niemcy dowiedzieli się kim jestem, to zginąłbym – ja i cała wasza rodzina. Później na wszystkie okazje, takie jak święta czy imieniny, wysyłał rodzinie pani Anny pocztówki i starał się utrzymywać kontakt. Któregoś dnia napisał, że miał zawał serca, potem korespondencja się urwała. Był z Krotoszyna Wielkopolskiego.
Żydzi
Pewnego dnia Niemcy gonili dużą grupę Żydów z getta bełżyckiego do Niedrzwicy. Tam zapędzali ich do wagonów i wywozili do obozu. Żołnierze z karabinami, z psami pilnowali więźniów. Puchałowie z daleka wszystko widzieli. U Józefa na polu stały sterty ze słomą. Nagle z jednej z tych stert wychodzi Żyd ze swoim synem. Prosi gospodarza o ukrycie ich. Jednak… Józef tego akurat nie zrobił. Bał się o swoją rodzinę. Była to bardzo rozsądna decyzja – przez jego gospodarstwo przewijało się dużo różnych ludzi – osób potrzebujących, żołnierzy, nawet bandytów. Istniało bardzo duże ryzyko, że Żydzi zostaliby przez kogoś zauważeni i wtedy nikt by nie przeżył. Józef obiecał, że zrobi dla nich wszystko, odda im wszystko co ma, ale przechować ich naprawdę nie mógł.
Figurka Matki Bożej
Pobyt na froncie mocno nadwyrężył zdrowie Józefa. Często chorował na zapalenie płuc, zdarzało się że i kilka razu w roku. Po wojnie jego zdrowie znacznie się pogorszyło, a badania wykazały, że ma nowotwór płuc. Zaczął myśleć o złożonej przed laty obietnicy: „przysięgłem Matce Bożej, że ufunduję pomnik i w końcu umrę nie dotrzymując tego słowa”.
Ksiądz Poddębniak pomógł zorganizować całe przedsięwzięcie. Gotową figurę przywieziono wozem. Jeden z mieszkańców Czółen zobaczył figurę leżącą jeszcze na wozie, zaraz po przywiezieniu, i opowiadał: „u Puchałów to jest taka Matka Boska, jak ja na wielkość!”
Józef Puchała na ostatnią wizytę lekarską pojechał w świetnym nastroju razem ze swoją córką Józefą. Powiedział lekarzowi, że teraz czuje się naprawdę dobrze. Lekarz, wyjmując zdjęcie z prześwietlenia powiedział jednak, że martwi go guz na lewym płucu. Józef od tego momentu bardzo posmutniał i w drodze powrotnej prawie się nie odzywał. W niedługim czasie odwiedził go ksiądz Poddębniak, który zawsze wyszukiwał najlepszych lekarzy dla całej rodziny, zawsze znajdował jakąś radę. Józef zwierzył mu się, że chyba jest z nim już gorzej. A ksiądz odpowiedział, że jak się pogoda zmieni to wszyscy będą czuć się lepiej. Po odjeździe przyjaciela pan Puchała stracił wszelką nadzieję na zdrowie. Zmarł 23 stycznia 1952 roku.