We wrześniu 1939 roku Henryk Szlachetka miał zaledwie 2,5 roku, nie pamięta więc, co działo się w tym czasie na świecie. Jednak, jak sam wspomina, z każdym rokiem widział i rozumiał coraz więcej: od połowy wojny to już coś pamiętam, a sam koniec wojny bardzo dobrze zapamiętałem – jak Rosjanie weszli i jak Niemcy uciekali…
Rodzina pana Szlachetki wynajmowała mieszkanie u miejscowego bogatego gospodarza – Sieramowicza, który był właścicielem ziem w Sobieszczanach i Niedrzwicy Dużej. Na co dzień mieszkał w Lublinie, przy ulicy Zamojskiej – tam, w swojej kamienicy, prowadził sklep. Przyjeżdżał do gospodarstwa tylko na siew i żniwa, w ważniejszych sprawach. A tak to myśmy mieszkali i dwie służące. Jedna zajmowała się pracami gospodarskimi, a gdy gospodarz przyjeżdżał, to druga gotowała i sprzątała. Mój ojciec obrządzał konie i w polu robił. Pewnej nocy do gospodarstwa w Strzeszkowicach przyszli partyzanci i zabrali konie i wóz. Powiedzieli, że jeśli ojciec pana Szlachetki chce je odzyskać, to musi jechać z nimi. Czuł się on odpowiedzialny za majątek Sieramowicza, został postawiony w sytuacji bez wyjścia. Ojciec chciał jechać, ale mama nie pozwoliła. Bała się, że spotkają Niemców i ojciec może zginąć. Po jakimś czasie do gospodarstwa przyjechał właściciel. Trzeba było przekazać mu złą informację, licząc się z konsekwencjami. Tymczasem Sieramowicz zapytał: „kiedy jarmark będzie w Niedrzwicy? Pojedziesz Szlachetka ze mną, kupimy parę koni i wóz zamówimy.” Dla niego to było zero. Wcale się nie przejął.
W pierwszej połowie XX wieku, a tym bardziej w latach wojennych, ludzie własnoręcznie szyli sobie ubrania. Czasem korzystano z usług krawca - w każdej wsi znaleźć można było dwóch, trzech krawców. Nierzadko ubrania codziennego użytku szyło się z jakichkolwiek materiałów, które akurat były dostępne. Mój ojciec uszył sobie spodnie z worków kontyngentowych, które oznaczane były swastykami. Gdzieś niestety swastyka została na materiale. W tych spodniach pojechał do młyna i tam zobaczył go Niemiec. Kazał się ojcu położyć i zaczął go okładać szpicrutą. Za te spodnie ojciec dostał lanie…
Dom, w którym mieszkali państwo Szlachetka, znajdował się przy głównej drodze w Niedrzwicy Dużej. Od strony szosy był sad, w którym Henryk Szlachetka jako mały chłopiec, często się bawił. Któregoś dnia, w trakcie zabawy, stał się przypadkowym świadkiem brutalnego zdarzenia. Szedł drogą jakiś żebrak. Obok tego żebraka zatrzymał się samochód, wysiadł Niemiec, pewnie jakiś oficer - bo z krótką bronią (zwykli żołnierze mieli karabiny), zatrzymał tego dziadka, coś się do niego odezwał, a dziadek nic nie rozumiał (pewnie Ausweis bitte! – proszę dowód!). Niemiec krzyknął więc „Raus!” i pokazał żeby szedł. Dziadek się odwrócił i idzie, a Niemiec odpina kaburę, wyjmuje pistolet i strzela mu w plecy. Dziadek upadł, drapał rękami ziemię, więc Niemiec podszedł, jeszcze raz strzelił mu w głowę i dziadek się uspokoił… (Niemcy Żydów, Cyganów i żebraków rozstrzeliwali na miejscu). Niemiec, który strzelał, wysłał swojego kierowcę do domu pana Szlachetki, jako że znajdował się najbliżej miejsca zdarzenia. Rozkazano ojcu, żeby zajął się ciałem zmarłego. Kto w czasie wojny żebrakowi trumnę kupi? Kto mu pogrzeb wyprawi? Ojciec wykopał w rowie dół, zakopał tego człowieka, dziabnął dwie deski na krzyż, no i tak to stało parę lat… Ja się temu wszystkiemu przyglądałem, jak Niemiec zastrzelił, jak ojciec go zakopywał, i najdziwniejsze jest to, że ja wcale tego specjalnie nie przeżyłem. Jako dziecko nasłuchałem się o tej partyzantce, o tym mordowaniu Żydów i chyba oswoiłem się z tym. Dopiero teraz dziwię się, że ja się tego nie przestraszyłem. W 1954 roku droga w Niedrzwicy była poszerzana i wylewano asfalt. Grób znalazłby się pod asfaltem. Ojciec Henryka Szlachetki pracował przy budowie tej drogi. Wspomniał swojemu kierownikowi, że w tym miejscu pochowany jest człowiek. Kierownik zdecydował więc, aby szczątki przenieść na cmentarz w Niedrzwicy Kościelnej.
Stryj Henryka Szlachetki - Edward był partyzantem. Opowiadał, że gdy musieli kogoś zlikwidować, na przykład donosiciela - nie robili tego osobiście, tylko kontaktowali się z partyzantami z kilku wsi dalej. A oni z kolei świadczyli usługi komu innemu. Kiedyś, w zimie, jacyś ludzie zorganizowali zabawę w niedzielę. Partyzanci zostali poproszeni, żeby przyszli we dwóch, czy trzech i tę zabawę rozgonili. Tłumaczono, że w tej wsi Niemcy rozstrzelali trzy osoby i jest żałoba, a tu ktoś sobie zabawę urządza. I stryj mówił, że weszli do wskazanego domu i rzeczywiście - jest zabawa, grają. Partyzanci więc krzyknęli: „Stop! Nie grać! Co wy?! Żałoba jest, a wam się chce tańczyć?! My wam tu zaraz urządzimy taniec! Rozbierać się do naga, wszyscy!” Niektórzy się opierali, to im przylali i muszą się rozbierać. „Orkiestra - grać walca! Biały walczyk – panie proszą panów.” I tańczyli. Orkiestra też bała się przestać grać, czekali na ich znak. W końcu mówią: „do domu!” Niektórzy się ubierali, a inni pod pachę brali rzeczy i – po śniegu – nago, uciekali!
Pod koniec wojny Niemcy uciekali przez Niedrzwicę drogą na Kraśnik. Jak wspomina Henryk Szlachetka, w tym czasie osoby mieszkające przy drodze nie wychodziły z domów przez trzy dni. Bali się, bo rozwścieczeni Niemcy strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Jak już wszystko ucichło, to pierwszy wyszedłem na szosę. Tu po rowach broń leży, tam mundury. Niektórzy się przebierali po cywilnemu, bo już ostatki wojny i samochody przestały jechać. Jeśli byli pieszo, to pewnie bali się rozpoznania i musieli się przebiera. A tej broni wtedy przyniosłem z pięć sztuk, ile mogłem unieść - jako mały chłopiec. Przyniosłem do domu, a mama mnie ręcznikiem bije – wynieś mi to z powrotem! Zanieś tam, gdzie było! Ale ojciec mówi: czekaj, ja wyniosę. Wziął to wszystko i zamiast do rowu, to do stodoły schował. Później, już po wojnie, zaczęła się moda „na partyzanta”. Każdy kawaler chciał być wielkim partyzantem, jak już wojny nie było. I ojciec tę broń im posprzedawał.
Według relacji Henryka Szlachetki
Dominika Lipowska
Henryk Szlachetka (po lewej).