Pustaki, suporeks, belit, beton komórkowy... To one wyparły cegłę, trochę szkoda. W XIX wieku stanowiła ona podstawowy budulec. Niejedno dzieło przetrwało do dziś, ale samych cegielni jest na naszej mapie coraz mniej.
Mieszkańcy Niedrzwicy Kościelnej pamiętają, że jeszcze trzydzieści lat temu funkcjonowała cegielnia na Zalesiu. Część osób potrafi dokładnie wskazać miejsce, w którym stała. Dlatego tym razem w ramach akcji "Czas na opowieści" [http://fundacjawspomaganiawsi.pl/czas-na-opowiesci/] przytaczamy historię przekazaną przez panią Kazimierę Janczak, właścicielkę tutejszej cegielni.
Cegielnia na Zalesiu
Zanim państwo Janczakowie zdecydowali się na prowadzenie cegielni, istniała ona już wcześniej. Była prowadzona przez czterech wspólników. Ci jednak coraz bardziej nie mogli się ze sobą pogodzić. Ostatecznie ktoś podpalił drewniany kantorek, w którym znajdowały się wszystkie dokumenty dotyczące prowadzonej działalności i właściciele siłą rzeczy musieli dojść do porozumienia. Cegielnią zainteresowali się wtedy państwo Kazimiera i Józef Janczak, którzy rozpoczęli swoją działalność w 1983 roku.
Oprócz spalonego biura poprzedni właściciele zostawili też kierat, którym mieszano glinę, piec i tradycję istnienia na Zalesiu cegielni. Jak wspomina pani Kazimiera "w marnym stanie to zostawili, ale coś tam jednak było".
Nowi właściciele wymurowali biuro, a zamiast kieratem glinę zaczęto mieszać mechanicznie. Zajęli się również usprawnieniem pieca. "Był tam taki wysoki komin, ze dwa razy go przebudowywaliśmy, bo nie chciało się palić. A później ja wpadłam na pomysł, i mówię, że trzeba podwyższyć komin, żeby był wyżej lasu, bo nie będzie się palić. I tak żeśmy zrobili, podwyższyliśmy, mąż się mnie posłuchał i później się paliło jak nie wiem."
Prowadzenie cegielni wymagało dużo samozaparcia, a wręcz pasji, była to ciężka praca. "Z początku to mąż nieraz mówił, że chyba damy spokój. Nie mieliśmy nawet pieniędzy na pracowników, a co tam było mówić o zarobku. Tak ze dwa lata to było ciężko. Ale nie zrezygnowaliśmy i później wyszło."
W cegielni na Zalesiu cegła kosztowała 1,50 zł, natomiast pracownicy zarabiali wtedy 0,50 zł za sztukę. Według rozliczeń zyski nie były szczególnie duże. "Bywało siedem procent, może trochę nieraz więcej, zysk bywał różny. Zależało, ile było gruzu, a ile właściwej cegły. Nie było za dużo zysków. A męki tu było... było."
Największym kosztem w prowadzeniu cegielni był oczywiście piec. Samo rozpalenie wymagało, oprócz drewna, wrzucenia - bagatela - około pięciu ton węgla. Później to już tylko dorzucanie miału, co pół godziny. Praca była sezonowa, a ogień w piecu utrzymywano od wiosny do jesieni - bez przerwy, w dzień i w nocy. W związku z tym znalezienie dobrego palacza stanowiło o sukcesach cegielni. Pani Kazimiera dobrze wspomina oddanego pracownika, właśnie palacza o nazwisku Pelak, który przez jedenaście lat spóźnił się do pracy tylko dwa razy. Zawsze pracował na zmianę z innym, a i państwo Janczakowie czasem ich wyręczali. Każdy potrzebował przecież chwili odpoczynku. Zdarzały się niestety i gorsze, bardziej stresujące momenty. "Był taki palacz z Lublina. Któregoś razu myśmy poszli na noc do domu, a on został na piecu. Ale mąż tak jakoś nie mógł spać, wstał i poszedł. Tam już w piecu czarno, a palacza nie ma. Okazało się, że gdy piec zaczął mu gasnąć i nie mógł dać sobie rady, po prostu uciekł. Zostawił to." W piecu od nowa trzeba było rozpalić.
W cegielni na Zalesiu pracowało dużo osób, niektórzy mówili, że nawet pół wsi. Jak było w rzeczywistości? "Pół wsi może nie pracowało, ale zdarzało się, że naraz i siedemnaście osób było, ale to nie każdego dnia. Zależało od tego, czy były rozładunki, wywózka z pieca. A wywózka była ciężka, bo z gorącą cegłą. Sporo osób tu pracowało, i stąd, i z Sobieszczan, z Osmolic, Krebsówki. Kobiety były stałe, a mężczyźni się zmieniali. Płaciliśmy co tydzień, a chłop, przeważnie jak w sobotę wziął wypłatę, to już się trudno było go doczekać. Jeździł mąż za nimi... ale cóż? A w cegielni trzeba robić bez przerwy.”
Pani Janczak wspomina, że praca przy wyrobie cegły była też dokuczliwa. Wieczorem, gdy kończono pracę, każdy jechał na noc do domu i spał. Natomiast właściciele ciągle musieli pilnować. W nocy słyszymy, że deszcz zaczyna padać, tośmy w szlafroku, czy w piżamie, biegli na cegielnię, i nakrywaliśmy. Każdy odpowiadał za wyprodukowane przez siebie cegły, (najpierw produkcja, później zwiezienie pod szopę i ułożenie w koziołki). Gdy rozpadała się podeschnięta cegła, taka, którą można było już ustawić pod dachem, odpowiedzialność leżała po stronie osoby, która tego nie dopilnowała. Jeśli natomiast cegła pozostawiona na placu była jeszcze mokra i w czasie deszczu się rozpływała, była to po prostu strata dla właścicieli. „W takiej sytuacji myśmy musieli zapłacić za cegłę. A później jeszcze roboty było, bo to placków się narobiło na placu... a plac musiał być równiusieńki, żeby cegły się nie pokrzywiły.” Materiał zebrany z ziemi nadawał się do przetworzenia na kolejne cegły, ale dodatkowa praca, przy codziennych, i tak ciężkich, obowiązkach nikomu nie przypadała do gustu.
Dla uzmysłowienia warunków panujących przy produkcji cegieł przypomnieć trzeba, że sezon produkcyjny był w najcieplejszym okresie w roku, od wiosny do jesieni. Aby chociaż trochę uniknąć upału, pracownicy przychodzili rano, w południe mieli przerwę na obiad, większość wracała w tym czasie do domu, a po południu z powrotem przychodzili do pracy. Oprócz żaru lejącego się z nieba, również i piec dawał coś od siebie. "Tam była taka temperatura, że jak na drucie puścili butelkę do pieca, to zanim doleciała butelka do spodu to już się stopiła. A sąsiadka przynosiła jabłka do suszenia. Jednego wieczora naciosała, położyła na wierzch, i na drugi dzień przyszła i zabrała."
Niejeden budynek został postawiony z cegieł wyrabianych na Zalesiu. I nie tylko w Niedrzwicy, bowiem znaczna część produkcji sprzedawała się przede wszystkim do Lublina i innych miejscowości. Zbyt był, gotowe cegły nie zalegały w magazynach. Jednak chociaż cegły kosztowały tyle samo, co w Kraśniku, nie każdy chciał wspierać lokalny biznes. "U sąsiadów budowali komórkę, to po cegłę pojechali do Kraśnika. Gdy zapytałam dlaczego, odpowiedzieli mi: mówią, że u was cegła to jest kiepska... No, przecież bloki w Lublinie stoją z naszej cegły!" Nie tylko bloki zresztą, a sami właściciele mają piękny garaż, postawiony właśnie ze swoich cegieł.
W 1994 roku mąż pani Kazimiery zachorował i zmarł w ciągu sześciu miesięcy. To było równoznaczne z zakończeniem prowadzenia działalności. "Mówią, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale nieprawda. U nas już nie miał kto się zająć cegielnią."
Fotografie ilustrują pracę w cegielni na Zalesiu, pochodzą jednak sprzed 1983 roku.
Dominika Lipowska